Sielskie życie emerytów z Gestapo. Tak powojenne Niemcy „rozliczyły” swoich zbrodniarzy

Sielskie życie emerytów z Gestapo. Tak powojenne Niemcy „rozliczyły” swoich zbrodniarzy

Dodano: 
Wnętrze siedziby Gestapo w Berlinie (1934)
Wnętrze siedziby Gestapo w Berlinie (1934) Źródło: Wikimedia Commons / Bundesarchiv, Bild 102-16180 / CC-BY-SA 3.0
W sadyzmie mało która tajna policja mogła się z nimi równać, mimo to po wojnie demokratyczne Niemcy Zachodnie zapewniły większości gestapowców spokojną przyszłość.

Piotr Włoczyk

Ludwig Hahn. Nazwisko z samego szczytu listy gestapowskich zbrodniarzy działających na terenie okupowanej Polski. W l. 1941-44 Komendant Policji Bezpieczeństwa i SD na dystrykt warszawski, wcześniej przez osiem miesięcy pełnił tę samą funkcję w Krakowie.

Odpowiadał m.in. za mordowanie polskiej inteligencji w ramach akcji AB oraz torturowanie ludzi przetrzymywanych w gmachu na al. Szucha 25. Hahn - z wykształcenia prawnik - kierował wywozem ludności żydowskiej z warszawskiego getta do obozu śmierci w Treblince.

Z uwagi na skalę popełnianych przez niego zbrodni polskie podziemie zamierzało go zlikwidować w ramach akcji „Główki”. Zamach nie doszedł jednak do skutku – komendant Gestapo na dystrykt warszawski zbyt dobrze dbał o swoje bezpieczeństwo.

Po wojnie Hahn ukrywał się przez cztery lata pod fałszywym nazwiskiem. Potem, gdy jasne już było, jak wygląda rozliczanie hitlerowskiej przeszłości w Niemczech Zachodnich, przez blisko dekadę pracował przez nikogo nie niepokojony pod własnym nazwiskiem w firmie ubezpieczeniowej, dochodząc do stanowiska dyrektorskiego. Hahn nigdy nie ukrywał przed kolegami z pracy swojej przeszłości.

Po raz pierwszy aresztowano go w 1960 roku. Podczas jego procesu zeznawał m.in. Władysław Bartoszewski. Oskarżony kilkakrotnie wychodził jednak z aresztu na wolność, niemiecki wymiar sprawiedliwości ewidentnie nie palił się do pociągnięcia go do odpowiedzialności.

Ludgwig Hahn na zdjęciu z l. 30-tych.

W 1973 roku – trzydzieści lat po dokonaniu zbrodni – Hahn został skazany za mordowanie więźniów Pawiaka. Wymierzono mu... 12-letni wyrok – niemiecki sąd zdecydował się na nadzwyczajne złagodzenie wyroku. Czym tłumaczyć tę pobłażliwość wymiaru sprawiedliwości RFN? Niemieckie media spekulowały, że jednym z powodów mogło być to, iż jego szwagrem był Johannes Steinhoff, niezwykle wpływowy dowódca lotnictwa wojskowego Niemiec Zachodnich.

Wraz z Ludwigiem Hahnem na ławie oskarżonych zasiadł SS-Rottenführer Thomas Wippenbeck, gestapowiec z Pawiaka, nazywany przez więźniów „Wieszatielem”. Do świetnie znanego repertuaru gestapowskich tortur Wippenbeck dodał jeszcze zmuszanie więźniów do chodzenia po gorących popiołach. „Wieszatiel” uniknął kary – sąd nadzwyczaj sceptycznie podchodził do prezentowanych dowodów obciążających Wippenbecka i ostatecznie nie wysłał go za kratki.

Dopiero w 1975 roku szczęście przestało się uśmiechać do Hahna. W swoim drugim procesie, w którym odpowiadał za deportowanie warszawskich Żydów do Treblinki, usłyszał w końcu wyrok dożywotniego pozbawienia wolności. Kat Warszawy zmarł w więzieniu w 1986 roku.

Czytaj też:
Aktion Zamość - gehenna polskich dzieci

W obu przypadkach pobłażliwość niemieckiej temidy może szokować, ale ofiary Gestapo generalnie nie mogły liczyć na nic więcej. Regułą było bowiem w RFN to, że funkcjonariusze niemieckiej tajnej policji praktycznie bez większego szwanku przechodzili z totalitaryzmu do demokracji.

Powojenne „oczyszczenie”

W szczytowym okresie w Gestapo pracowało niewiele ponad 30 tys. funkcjonariuszy (mniej więcej tyle osób było zatrudnionych na pocz. l. 40. w samej moskiewskiej centrali NKWD).

Większość z nich trafiła po wojnie na krótko do obozów internowania, gdzie poddano ich „denazyfikacji”. Jak to wyglądało w praktyce?